Pilska Izba Muzealna w Cuxhaven

Po 1945 roku Piłę opuściło 45 tys. Niemców. Odnaleźli się na początku lat 50. z zamiarem zorganizowania Stowarzyszenia. Poszukiwali miejsca – Miasta, w którym mogliby się spotykać. To miejsce znaleźli w Cuxhaven. Władze miasta pomogły zorganizować się Stowarzyszeniu. Dlaczego wybrali Cuxhaven? Według ich opinii, Piła do 1945 roku podobna była do Cuxhaven, w tym mieście dobrze się czują. Członkowie mieszkają na obszarze całych Niemiec i w USA. Raz w roku, w sierpniu spotykają się w Cuxhaven.
Kto może być członkiem Stowarzyszenia Pilan Pochodzenia Niemieckiego, albo inaczej Związku Regionalnego miasta Schneidemühl w Cuxhaven.
Każdy, kto ma związek z Piłą i Pomorzem, każdy pilanin pochodzenia niemieckiego, który urodził się w Pile, oraz jego potomkowie czyli następne pokolenia, oraz ten który jest w jakimś stopniu pokrewieństwa powiązany z Niemcem, dla którego Piła jest miejscem urodzenia.

W 1957 roku utworzyli Izbę Muzealną albo inaczej Muzeum Stron Rodzinnych i od tego roku nawiązali kontakty z mieszkańcami Piły. Ożywienie współpracy nastąpiło po 24 maja 1996 roku, kiedy Piła i Cuxhaven podpisały pakt partnerski.
Izba Muzealna utrzymywana jest przez Miasto Cuxhaven, z budżetu samorządu miejskiego.

Co składa się na zbiory Pilskiej Izby ? Odpowiedź jest prosta. Zbiór izby stanowi wszystko to, co mieszkańcy Piły uratowali w 1945 roku i to co z Piłą ma jakikolwiek związek. Są to głównie pamiątki dawnej Piły, ale nie tylko.

W Izbie zgromadzono pokaźny zasób dokumentów archiwalnych i ich kopii, rękopisy – biogramów, wspomnień, pamiętników; relacje, mapy, plany miasta, płyty, obrazy, stare pocztówki, fotografie, grafiki, ryciny, księgi adresowe, dawne książki o Pile w tym zakupione w antykwariatach, zbiory pochodzące z dawnych bibliotek pilskich.
Są pieczątki, medale i odznaczenia, przedmioty codziennego użytku – stolik z napisem Schneidemühl i 4 krzesła, zegar z herbem Piły, gabloty z porcelaną w tym figurka cesarza Fryderyka II Wielkiego, butelki po piwie, karafki kryształowe, popielniczki, wieszaki, łyżki do butów, szczotki do ubrań, okulary, nakrycia głowy. Jest maszyna do pisania, oraz inne przybory – ołówki, rysiki, tabliczki.

Cennym zabytkiem jest akustyczna mapa miasta z dokładnym biegiem Gwdy, układem ulic z lat 40. z zaznaczeniem wszystkich obiektów użyteczności publicznej – ratusza miejskiego, siedziby rejencji i prowincji, dworca, szkół, świątyń, parku i innych terenów zielonych…, ze śpiewem ptaków, odgłosami parowozu, itp. Tablica została wykonana przez Johannesa Schreibera, który w latach 1998-2011 pełnił funkcję prezesa Związku, a który za budowanie nowych relacji między Niemcami a Polakami, wpisany został w lipcu 2009 roku na wniosek TMMP przez Prezydenta Miasta do Księgi Pamiątkowej Miasta Piły. Najcenniejszym jest zbiór fotografii miasta dawnego i współczesnego, oraz słownik pilskich ulic , zawierający opis ulicy, zakładów i punktów usługowych, a także informacje o niektórych mieszkańcach tej ulicy.

Zbiór Izby to także obraz współczesnej Piły – wydawnictwa, obrazy pilskich plastyków, widokówki, nagrania audio, hejnał miasta i inne, które w większości są darem Towarzystwa Miłośników Miasta Piły, w ramach współpracy nawiązanej w 1996 roku.

Izba to także miejsce spotykania się pilan z Niemiec i pilan z Piły, którzy regularnie wykorzystują zgromadzone zbiory dla prowadzonych badań nad dziejami miasta i ogłaszają wyniki tych poszukiwań w artykułach prasowych czy wydawnictwach książkowych.

Zbiory Izby zgodnie z umową licencyjną podpisaną w dniach 12 i 19 lutego 2018 roku między Heimatkreis Schneidemühl e. V. w Cuxhaven a Towarzystwem Miłośników Miasta Piły udostępniamy wszystkim poszukującym źródeł do dziejów Piły.

Przedsięwzięcie „Pilska Izba Muzealna w Cuxhaven. Repozytorium” zrealizowano w ramach konkursu ofert o charakterze edukacji kulturalnej z poszerzeniem wiedzy na temat dziedzictwa kulturowego poprzez opracowanie i przeprowadzenie programów adresowanych do dzieci, młodzieży i seniorów, ogłoszonego przez Gminę Piła w 2018 roku.

Wspomnienia mieszkańców

Waidmannsruh wspomnienie o znanym lokalu/ Gűnther Mellentin, syn właściciela restauracji.

Mieszkaliśmy w polskim mieście przygranicznym Czarnków, gdy mój ojciec 19 stycznia 1935 r. nabył zabudowaną działkę w Schneidemühl. Księga gruntowa podaje, że dotychczas właścicielką tej działki była pani Martha Kunz z domu Affeldt małżonka właściciela restauracji Hugo Kunza. Ta działka znajdowała się przy Bromberger Chaussee [Szosie Bydgoskiej] 76, do czasu kiedy nazwę zmieniono na Bromberger Strasse [ul. Bydgoską] 190. Zabudowania stojące tutaj nosiły nazwę Waidmannsruh i były zapewne znane wszystkim pilanom jako restauracja wycieczkowa. Gdy wprowadziliśmy się do nowego mieszkania miałem 10 lat i w tym krótkim czasie mojego życia poznałem już cztery inne mieszkania w Czarnkowie. Wydawało mi się, że moi rodzice byli teraz wytrwali w postanowieniu i chcieli się w tym nowym domu urządzić na stałe.

Waidmannsruh położony był na wschodnich peryferiach miasta, na Zamościu, jak mówili mieszkający po zachodniej stronie rzeki Gwdy pilanie. Żeby tam dojechać trzeba było wyjechać ulicą Bydgoską poza miasto, która za koszarami Darjesa przecinała linię kolei wschodniej i prowadziła przez tereny charakterystyczne dla typowej wsi. Do osiedla Bergenhorst ulica biegła po równym terenie. Dopiero od tego miejsca rowerzysta musiał przez około półtora kilometra depnąć intensywniej na pedały, żeby pokonać tę różnicę wysokości. Gdy osiągnęło się odpowiednią wysokość było się u celu podróży. Stąd z powrotem do rynku odległość wynosiła 4 kilometry.

Dom był położony na skraju rozciągających się na dużej przestrzeni lasów, które zaczynały się po lewej stronie ulicy. Po drugiej stronie drogi znajdowała się góra Taubenberg o wysokości 80,4 m n.p.m. i punkt trygonometryczny. Samą drogą jechało się jeszcze około 3 kilometry dalej do granicy z Polską aż do strażnicy granicznej w Brüske i nadleśnictwa Plöttke.

Działka miała od strony ulicy szerokość 63 metrów i powierzchnię 2,31 ha. To są dla lepszego objaśnienia 23100 m². Z tej ogólnej powierzchni tylko ¼ była uprzemysłowiona i uprawiana przez właścicieli, podczas gdy większość terenu porastał sosnowy lasek z drzewami w różnym wieku. Od Lasu Miejskiego oddzielał go płot 2 metry wysoki ułożony z leżących w poprzek pni drewna, który z latami coraz bardziej gnił i nie był odnawiany. Od strony ulicy poprzez zagospodarowany plac rozciągał się widok na dalej położone budynki. Po prawej stronie placu, od krzewów bzu, urządzono ogródek, gdzie w cieniu drzew liściastych grali muzycy wojskowi dla zabawy gości.

Zanim moi rodzice wraz ze mną wprowadzili się do domu zamieszkiwali w prywatnych pomieszczeniach, które znajdowały się pod wysokim dachem. Powstały one wskutek przebudowy, podwójne półokrągłe okna w dachu zastąpiono oknami narożnymi. Dzięki temu salon i sypialnia były podzielone skosami, a dodatkowo do pomieszczeń wpadało więcej światła słonecznego. Pomieszczenia dla gości znajdowały się ponad siedmiostopniowymi szerokimi schodami. Prowadziły one najpierw na ogrodzony taras, który obejmował cały front budynku. Po prawej stronie opierała się o ścianę domu weranda, później zaadaptowana na garderobę. Stąd było widać ogród, a za nim las. Po lewej zachodniej stronie oko mogło sięgnąć daleko ponad w dolinie położonym miastem, aż do zalesionych pagórków, które ograniczał horyzont, a na jego linii wyraźnie widoczna drewniana wieża widokowa o 207 metrach wysokości na Górze Dąbrowa. Za domem znajdowały się trzy budynki, które zamykały urządzone podwórze. Obiekty służyły do różnych celów. W stodole składowano w dolnej części drewno do palenia pochodzące naturalnie z własnego wyrębu, podczas gdy na wyższym piętrze przechowywano siano albo słomę. Duża szopa pomieściła warzywa, gdy skończył się sezon. Między tymi dwoma budynkami z drewna stała masywna obora. W niej znajdowało się osobne pomieszczenie na magiel z ręczną korbą i z polnymi kamieniami, które wypełniały skrzynki, pralnia, stajnia dla koni, która służyła kurom jako schronienie i warsztat. Z drugiej strony był dół wypełniony trocinami, zimą składowano tam lód, który w letnią porę roku służył do chłodzenia piwa i innych napojów.

Od zaopatrzenia w wodę pitną byliśmy niezależni, tam publiczna sieć kanalizacyjna nie dochodziła. W wymurowanym dole znajdowała się elektryczna pompa, która pompowała wodę z głębokości ziemi do zbiornika znajdującego się nad kuchnią. W ten sposób mieliśmy dzięki naturalnemu ciśnieniu ciągle płynącą wodę. Odprowadzanie ścieków było łatwe do zrobienia, mimo że kanalizacja nie dochodziła do naszego domu. Mieliśmy dwa szamba, które corocznie były opróżniane. Linia zabudowy frontu domu została złamana przez drzwi wejściowe. Gdy się je minęło, wchodziło się do przedsionka, który dwoje drzwi wahadłowych oddzielało od pomieszczenia bufetowego i z dwóch stron znajdujących się izb gościnnych. Do dużej izby po lewej stronie przylegała sala, która w 1937 r. przez dobudowę została znacznie powiększona i zaopatrzona w 10 okien. Ogrzanie tej sali w zimne miesiące stanowiło problem. Mój ojciec musiał wcześnie wnosić w wejście kozę, gdy sala do przyjęcia gości miała być wystarczająco ogrzana.

Zaletą Waidmannsruh było położenie przy ulicy, która prowadziła do strzelnic i placu ćwiczeń wojska. Mój tata korzystał z niej, podczas gdy dawał maszerującym żołnierzom wskazówkę na czarnej blasze od pieca zapisanej kredą, którą powiesił na zewnątrz, o najbliższej imprezie tanecznej. Jak odwiedziny lokalu w te dni wskazywały, działanie bezpłatnej reklamy nie było nigdy chybione.

W dni robocze Waidmannsruh miało mało gości, wystarczał już tylko bufet ze swoimi 4 lub 5 stoliczkami. Obrót zakładu zrobił się rentowny, dochód przynosiły weekendy z odwiedzin w porze na kawę i wieczornych potańcówek. Ubrania cywilne znacząco przeważały popołudniu, odwracało się to wieczorem. Żołnierze, którzy w większości przychodzili na piwo i czystą przedstawiali się w przeważającej części jako tancerze! Wódka kosztowała wtedy 10 fenigów, a gdy była w zestawie zmieszana z czerwonym to 5 fenigów więcej.

W niedziele i dni świąteczne restauracja radziła sobie tylko z dodatkową siłą roboczą. Mój wuj Max i moja ciotka Meta Sonntag, znani przez wielu pilan, oferowali swoją energiczną pomoc i kelner Plötz dokładał wszelkich starań, aby szybko zaspokoić życzenia przybyłych gości. Ale także w garderobie i w kuchni, które były domeną mojej matki, znalazły zatrudnienie pracowite kobiety.

Waidmannsruh nie była restauracją i tak działo się do 1934 r. Mój tata przemalował stojący przed wejściem do lokalu napis „Restauration” i zastąpił go słowem „Gaststätte”, co nie wykluczało tego, że głodni goście nie otrzymają kanapki czy jajecznicy. „Dni robocze” rządziły się innymi prawami. Kuchnia nastawiała się na placek z kruszonką i lukrowany placek drożdżowy z kremem i migdałami, który jak pamiętam, był dostarczany z piekarni Protza przy Gartenstrasse [ob. ul. o. Maksymiliana Kolbe], a wieczorem jedzono sałatkę kartoflaną z kiełbaskami.

Kelnerzy mieli ciężką pracę do wykonania, ponieważ naczynia wtedy jeszcze trzeba było myć ręcznie, miały też znaczącą wagę. Tak np. sama jedna filiżanka ważyła już 340 gram. Wszystkie naczynia były oznaczone dużym emblematem wielkości 5markowej monety, na którym w wieńcu z liści dębu znajdowała się głowa jelenia z koroną, a poniżej napis: „Waidmannsruh”. Poroże z żelaza ozdabiało też szczyt dachu nad drzwiami wejściowymi.

Przybycie pierwszych gości po południu meldowałem swoim rodzicom. Stałem przy zachodnim oknie mieszkania i obserwowałem ulicę przez stary teleskop-lunetę. Skoro tylko ze szczytu domu widoczni byli zdążający do nas piesi, ogłaszałem alarm i powodowałem przez to żywy ruch w kuchni. Samochodem nikt nie przyjeżdżał, jednak miejski autobus jeździł w niedzielę przez stację końcową Neu Kamerun do Waidmannsruh, co było szczególnie potrzebne dla wielu gości przy powrocie z gospody.

Najważniejszym punktem niedzieli był wieczorem początek tańca. W rytm popularnych wtedy szlagierów przesuwały się i kręciły pary na lśniącym parkiecie do czasu aż zmatowiał. Wtedy mój ojciec szerokim rzutem posypywał parkiet jak siewca woskowymi płatkami. Ja przyglądałem się chętnie tańcom, widziałem jak oni namiętnie tańczyli i dostarczali sobie „ulgi w codziennym marszu”. Czuło się jak luźny nastrój panował zawsze w tym czasie. Potem skrzypek schodził ze sceny i wmieszał się w tłum ludzi grając z ekspresją na skrzypcach między „parkami”. Przy całkiem późnej godzinie, gdy fala wesołego nastroju przelała się, a kapela grała melodię „Eine Seefahrt, die ist lustig” żołnierze śpiewali zmieniony tekst:
„W niedziele strzelcy
Śmigają z narzeczoną do Waidmannsruh
Chleją tam jak haubice
Tańczą fokstroty i walce”
Dopiero krótko przed capstrzykiem sala mocno pustoszała, kiedy zmęczeni wojacy „dostawali szybkich nóg” postępując tak jak należy na sygnał trąbki z oddalonych koszar: „Żołnierze muszą iść spać”.

Te wszystkie wspomnienia mam w pamięci już 45 lat i ciągle wracają, ponieważ działania z 27 marca 1943 r. spowodowały, że Okręgowy Urząd Gospodarczy w Szczecinie zarządził zamknięcie lokalu. Totalna wojna nas zaatakowała i zażądała „celowo słusznej siły roboczej dla przemysłu zbrojeniowego i niezbędnych do życia potrzeb”. Pomieszczenia naszego domu zostały zamienione na biura, w których mieścił się zarząd nadzorujący najważniejsze wojenne zakłady. Mój ojciec, wtedy 55latek otrzymał posadę w registraturze Pomorskiej Okręgowej Kasy Spółdzielczej i dostawał tam do 31 grudnia 1944 r. miesięczną pensję od 163,91 marek. Końca wojny mój ojciec już nie dożył, musiał poświęcić swoje życie podczas walk o Schneidemühl.

Waidmannsruh przetrwało bez szkód działania wojenne. Zdjęcie z 1967 r. pokazuje w istocie niezmieniony budynek. Tylko biały drewniany płot dookoła, który ograniczał wejście i taras, jest zastąpiony przez mur i działka od ulicy została ogrodzona prostym drucianym płotem. Nad wejściem błyszczy polski orzeł, co wskazywało na wykorzystanie budynku przez państwową instytucję.

Na zdjęciu wykonanym w 1978 r. można znowu zobaczyć zmienione ogrodzenie. Zamiast przez mur teraz przez metalowy płot można zobaczyć taras. I przedtem wykonane proste ogrodzenie działki zastąpiono stabilnym metalowym płotem, który jest posadowiony na stabilnym fundamencie. To wszystko i budynek jest pomalowany farbą i robi wrażenie zadbanego.

Tutaj kończą się wiadomości o moim domu, który dłużej niż 8 lat był dla mnie ojczyzną. Każdy kąt był mi bliski i jest też jeszcze dzisiaj. Czasami, kiedy jestem ponownie myślami „w domu”, wspinam się jak młody uczeń na swój szeroki dach i patrzę na szeroką dolinę Gwdy. I beze mnie musi się obracać, wiem za mną dalej ciemnozielone lasy ……

Ulice i różne obiekty Piły
w zbiorach Pilskiej Izby Muzealnej w Cuxhaven